Zgrzyt kosy

Chcę opowiedzieć o śmierci, która była tylko czarnym ptakiem przecinającym horyzont. Chcę opowiedzieć o śmierci mówiącej stop strumieniowi życia. O jej tchnieniu mrożącym i o cichym TERAZ, które zaraz umknęło. Chcę opowiedzieć o śmierci, która nieodłącznie towarzyszy byciu, jak ciemność światłu, a dolina wysokiej górze.

Dolina Złomisk, jedna z bardziej kultowych, okolona sławami wśród szczytów, świadek ludzkich upadków i wzlotów. Świadek niemy, skamieniały, swą historię piszący ciszą, czasem tylko podpartą jakimś śladem ukrytym wśród piargów. Ci, których intuicja czyta w granicie, przekraczając próg doliny już coś wiedzą. Nie znający języka kamieni czekają, aż wybije teraźniejszość, prawda się odsłoni, a przyszłość na ich oczach przemieni się w JUŻ.

Poszliśmy do Złomisk, żeby pobyć. Produktem ubocznym miało być wspinanie - tak przynajmniej przedstawiała się sprawa z mojego punktu widzenia. Może gdyby zapytać Filipa, powód naszego pojawienia się w byłby inny. Subiektywizm to podstawa doświadczenia. I tak trzymać.


Prowadzi nas niewidzialne, to, czego nie można dotknąć. Czasem jest to ambicja, pasja, pragnienie sukcesu, czasem poszukiwanie własnego ja, tej zmarszczki na oceanie przeciętności. Czasem pragnienie spokoju. Nie nazywajmy tego - niech prowadzi nas niewidzialne. W górach i wszędzie indziej.

Przyszliśmy do Złomisk wtedy, gdy duchy kończą już swój dyżur. Twelve o'clock - północ, diabelski podwieczorek przesiedzieliśmy w hangarze nad Stawem Popradzkim. Miła obsługa pozwoliła wtłoczyć w żyły jedno piwko i zamknęła biznes. Potem wchłonęła nas magia terenu. Teren ten wznosił się nieco, co w górach jest jedną z dwóch ewentualności. Niekiedy napotyka się także rówień - nam się to w pewnym momencie przytrafiło. Rówień skusiła (o trzeciej w nocy trudno się dziwić) i poszliśmy spać. Wszystko wokół grało, ta symfonia otaczającego piękna nie dała nam spokojnie wypocząć. Trochę przesadzam, bo spaliśmy do dziesiątej. Wróciliśmy na jawę tylko po to, by podejść pod ścianę i zacząć się wspinać. VII w płycie na Szarpanych Turniach znów jak kolorowy sen. Dla Filipa płyta była zbyt łatwa, więc czekaliśmy, aż ten dzień się skończy i przyjdzie następny. I przyszedł, bo wszystko ma swój początek i swój koniec.

Droga nazywała się „Strecha", co się kojarzyło z Mickiewiczem. Ale nie zawitaliśmy pod tę strzechę... Zresztą, po kolei. Miałam prowadzić dolne wyciągi. I prowadziłam, choć coś mi się nie podobało i nie wiedziałam co, bo skała była przefajna. Intuicja, cudowne narzędzie, jak noktowizor pozwala ujrzeć to, czego normalnie zobaczyć nie jest się w stanie. Wszystko jest tak, jak ma być - ta mantra mnie troszkę uspokajała. Więc szłam i szłam, i już byłam na wyciągnięcie ręki od półki, na której chciałam za łożyć stanowisko, gdy nagle tarcie stało się ułudą, mech kruszącym się stopniem i zaczęłam spadać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie zasada, że w górach nie spadam. Tak się przyzwyczaiłam, tak zaufałam temu mojemu niespadaniu, że rzeczywisty lot odczułam jak zniszczenie jakiejś świętości, aksjomatu, pewnika. Straszny był nie sam fizyczny upadek, tylko to, że moja wiara runęła. Lot nie chciał się skończyć, wpadłam chyba w wyrwę w czasie. Niemożność zrobienia z tym czegokolwiek irytowała. Mogłam tylko spadać. Założony przeze mnie przelot był daleko w dole, ufałam, że wytrzyma. Czekałam na szarpnięcie, jak na ostatnią deskę ratunku, ale nic takiego nie następowało. Noga zaplątała się w linę, obróciło mnie głową w dół. Czas rozbił się na atomy, między którymi przedzierałam się z wysiłkiem. Drogę oświetlały dziwne błyski za granicą czasoprzestrzeni. Czyżby ostrze kosy?

I wtedy nastąpiło spotkanie z granitem.

Diabły grały w rosyjska ruletkę. Wszyscy byliśmy na muszce

Lubię skalę, jednak tego typu wspomagana grawitacją intensywna styczność mi nie odpowiada. Materia półki dobitnie uzmysłowiła mi, że mam ciało. Jednocześnie poczułam zbawcze szarpnięcie. Friend zadziałał łagodząc uderzenie.

Żyłam, ale jedyne co mogłam, to wisieć.

Kontakt mojej głowy z półką chwilowo uniemożliwił kontakt z rzeczywistością. Wyprodukowanie najprostszej myśli wydawało się być przedsięwzięciem zakrojonym na zbyt dużą skalę. Trzeba czekać, w końcu kiedyś świat musi się wyprostować.

Dźwięk nadlatującego śmigła wyrwał mnie z letargu - Horska Służba! Tak szybko? A może to złudzenie i wiszę tu już którąś godzinę? Gdzie Filip? Co się w ogóle stało? Skąd ta krew na nodze? Nic nie boli przecież...

Helikopter minął jednak rejon Szarpanych Turni i poleciał w stronę Ganku.

Szok powoli ustępował. W zasadzie nie stało się nic, jakieś obtarcia, zadrapania i sporej wielkości guz na czole. Filip opuścił mnie do podstawy ściany - psyche straciła swój animusz, nadszarpnięte zaufanie do samej siebie zabiło resztkę chęci na kontynuowanie przygody.

Warkot maszyny wypełniał całą dolinę i nie pozwalał na wytchnienie. Był jak nerwowe i głuche uderzenia serca. Wiało grozą. Masyw Szarpanych Turni zasłaniał przed nami prawdę - miejsce, w którym staliśmy, uniemożliwiało obserwowanie akcji. Na Ganku działo się coś złego. Wkrótce zobaczyliśmy efekt - śmigło powracało w doliny, a podwieszone pod nim bezwładne ciało dopowiedziało zakończenie. Nastała głęboka cisza.

Śmierć. Mnie musnęła tylko, skupiając się na zerwach Ganku. Zgrzyt. Iskry na skale... Kosa. Tam na Ganku to był Vlado Ta tarka. Wielka postać, za gatunku tych, które nie umierają, którym TO się nie zdarza... Są śmierci różne, mniej lub bardziej niepojęte. Są też ludzie, o których myślimy w kategoriach nieśmiertelności i zawsze, gdy temu myśleniu zada kłam bezlitosny fakt, zawsze wtedy musimy wybudować nasz świat złudnej pewności od nowa. Zastanawiam się, po co. Świst kosy rozlegający się raz po raz gdzieś w pobliżu oswaja i przygotowuje na ostateczne cięcie, które kiedyś dosięgnie każdego. Z całą precyzją wykonania. Bez pomyłki. Bez pudła.

Tego dnia w Złomiskach diabły grały w ruletkę. Rosyjską. Wszyscy byliśmy na muszce. Dobrze, że choć na chwilę ich drażniący chichot zagłuszyły słowa niesione przez wiatr:

„Obawa śmierci u ciebie jest obawą samego siebie: przyjrzyj się temu, przed czym tak rączo uciekasz! To twoja własna twarz jest, to nie jest oblicze śmierci: twój duch jest jako drzewo, a śmierć liściom podobna".

Iza Gronowska