Historyjka bez morału

Lato przemijało, a my zajęci wiszeniem na trudnych drogach w skałkach rozsianych po Dolinie Aosty i pracą przewodnicką zdawaliśmy się ten fakt ignorować.  Tak jakby te pogody i ciepło miały trwać bez końca. Wysoko ponad lasami i alpejskimi halami rozciągała się tajemnicza Kraina Niemożebności. Pokryta wiecznym lodem, zamieszkała przez wieszczki i orły, oddalona była od siedzib ludzkich o ponad trzy godziny nużącego marszu piarżystą, osypującą się ścieżką (albo o jedyne trzydzieści minut jazdy linową kolejką). Kraina Niemożebności? - no tak, bo przecież nie-może-być, żeby tam sobie tak bezkarnie działać… w tych przestworach pozbawionych łagodności i miłosierdzia, w tych bezmiarach irracjonalnego ryzyka… A jednak.

  Pogoda była jak drut. Ani jednej burzy, ani jednej chmurki, nawet konwekcyjne cumulusy omijały tutejszy fragment nieba szerokim łukiem. Dora, zimą kurcząca się do rozmiarów niemrawej, szeroko rozlanej rzeczki przybrała letnią szatę, niosąc hektolitry szarosinego szlamu z topniejących na potęgę lodowców i niemal występując z brzegów. Dowodziło to wysokich temperatur w strefie Niemożebności i wprowadzało lekki niepokój na myśl o spacerkach w labiryncie szczelin, które z powodu gorąca otwierały się nawet tam, gdzie nigdy wcześniej ich nie widziano. Ale nas spacery nie interesowały, interesował nas pion.

  Gdyby nie telefon od Antonio, który zadziałał  jak katalizator, obudzilibyśmy się prawdopodobnie we wrześniu (z przysłowiową ręką w nocniku, bo na wspinanie w skalnych partiach najwyższego alpejskiego masywu jest wtedy już troszkę za późno)... Antonio z Anną Marią wybierali się na piątkową drogę na Satelitach Mont Blanc du Tacul, a konkretnie na Małego Kapucyna (Petit Capucin), 300-metrową turnię o wykwintnej sylwetce, tkwiącą u boku słynnego Wielkiego Kapucyna (Grand Capucin) „jak Sancho Pansa u boku Don Kichota”. Oboje mieliśmy niezłą formę, oczywiście każdy na swoją miarę. Postanowiliśmy zatem zrobić coś trudniejszego w sąsiedztwie, wykorzystując możliwość pobycia w miłym towarzystwie naszych przyjaciół - wybór padł na estetyczną linię Petit Capoussin (VII+).

  Chłód poranka i pierwsza kolejka na Punta Helbronner. Potem szybki marsz pod ścianę po lodowcu. Gnaliśmy jak na wyścigach. Wolałabym bardziej stonowany styl podejścia, ale trzeba się było dostosować do tego szaleńczego tempa, ponieważ łączyła nas wszystkich jedna lina. Na szczęście po godzinie koszmarek się skończył. Znajdowaliśmy sie u stóp Petit Capucin. Jego ścianę czołową zwieńczała zadzierzysta turniczka Roi de Siam (Król sjamski), na którą prowadziła wybrana przez nas droga. Wreszcie można się było rozejrzeć po okolicy. Okoliczne turnie, jak zwykle w lecie, oblegał wielonarodowy tłum, nocujący w namiotach na lodowcu lub w schronisku Torino i mający przez to sporą przewagę czasową w stosunku do tych zespołów, które przybywały bezpośrednio z dolin.

Rozdzieliliśmy się - Anna Maria i Antonio poszli w prawo na Lifting de Roi, a my zaczęliśmy się szpeić. Pierwszy punkt programu, szczelina brzeżna, ze względu na upały bardzo szeroka, podniosła mi nieco ciśnienie - to zamiast kawy. Weszliśmy w ścianę. Drugi wyciąg prowadził przez gładką płytę - w trawersie, na którym nieźle zmięło nam psyche. Po tym wymagającym początku najtrudniejszy fragment - pokonanie okapu - okazał się niemal banałem. Wspinanie szło świetnie, mieliśmy dobry czas i wydawało się, że bez problemu zdążymy na ostatnią kolejkę. Gdy dochodziłam do czwartego stanowiska błogosławiony stan wewnętrznej harmonii rozerwał pierwszy grzmot. Nie może być! Zupełnie nie zauważyliśmy burzowych chmur gromadzących się nad Combe Maudit. Co one tu robią? Od wielu dni oprócz smug kondensacyjnych nic nie wprowadzało dysonansu w błękitną przestrzeń nieba.

Lunęło bezlitośnie. Natychmiast rozpoczął się zbiorowy exodus. Kto żyw ewakuował się ze ściany. Biliśmy się z myślami. Mieliśmy za sobą najtrudniejszy odcinek, do końca brakowało dwóch wyciągów... Nie sposób poddać się tak bez walki!

Przycupnęliśmy na dość szerokiej półce, całe żelastwo położyliśmy daleko od siebie i czekaliśmy na poprawę. Naładowane elektrycznością powietrze wibrowało w mniej lub bardziej wstydliwych zakamarkach somy i psyche. Grzmoty rozlegały się niemal bez przerwy. Momentami urwisty wiatr przeganiał burzowe chmury znad Mont Maudit nad Dent du Géant i z powrotem, jak pasterski pies owce. Dawało to nadzieję na rychły koniec kanonady z prysznicem. W ścianie zostaliśmy kompletnie sami. Wszystkie zespoły zdążyły zjechać, zanim jeszcze nawałnica rozpętała się na dobre. Z naszego stanowiska roztaczał się rewelacyjny widok na wschodnią ścianę Grand Capucin. Z braku lepszego zajęcia przeprowadziliśmy precyzyjną lustrację 450 metrów czerwonego granitu. I tam burza najwyraźniej wymiotła alpejskich twardzieli - zauważyliśmy jedynie dwa ciemne punkciki, trwające wciąż na placu boju - jeden ukryty pod okapem, drugi nieco powyżej niego. Cóż to za szaleńcy prą do góry w takich warunkach (było, nie było ewakuacja z Wielkiego Kapucyna zabiera sporo czasu)? Czyżby bracia Huberowie? I wtedy usłyszeliśmy dobiegające stamtąd wrzaski:

- Asekuuuruj, kuuu….a!!!

Rodacy! I jak tu się dziwić polskim sukcesom w pełnym desperackiej pasji alpinizmie zimowym? Sytuacja na obu turniach to przecież najlepsza ilustracja tego fenomenu!

Chwilę później wyjrzało słońce. Mimo głuchych pomruków wałęsających się po graniach, ruszyliśmy do góry. Skała schła błyskawicznie, zresztą nie było już trudno. Niestety radość trwała krótko. W połowie wyciągu znów zaczęło padać. Jakoś dotarłam do stanowiska. Po naszej prawej stronie znajdowało się głębokie skalne pęknięcie, do którego wcisnęliśmy się bez wahania. Świetny pomysł to nie był (zasady bezpieczeństwa nakazują omijać tego typu miejsca podczas burzy), ale lepszego nie mieliśmy. Lało coraz potężniej. Do szczytu Roi de Siam został jeszcze tylko jeden wyciąg.  Siedzieliśmy w szczelinie i debatowaliśmy zawzięcie - ja za odwrotem, Filip za parciem do góry. Tak jakbyśmy w ogóle mieli coś do powiedzenia… Gdy szala argumentów zaczęła przechylać się na korzyść dalszego wspinania piorun uderzył gdzieś niedaleko i to z taką mocą, że już nie mieliśmy wątpliwości co robić. W strugach wody, z podkulonymi ogonami rozpoczęliśmy zjazdy. Bezwiednie przypomniała mi się historia Krystyny Lipczyńskiej i Henryka Horaka, którzy utopili się w ścianie Galerii Gankowej na drodze Studnicki. Na szczęście konfiguracja ściany była inna i utopienie na razie nam nie groziło. Mogliśmy za to zginąć od pioruna i to wielokrotnie tego popołudnia.

  Jednak i to nie było nam pisane. Znów gnaliśmy przez lodowiec po dobrze przetorowanej ścieżce. Śnieg na powierzchni zaczął zamieniać się w breję. Paradoksalnie bezpieczniej czułam się w pionowej ścianie niż na sunącym w dół cielsku, którego ruchy były niemożliwe do przewidzenia. Wspinanie jest jak gra w szachy z zawsze czujną, ale logiczną jak każde prawo fizyki grawitacją, chodzenie po lodowcu to zabawa w chowanego z wariatem - gdzie regułą jest brak reguł. Ale teraz wszystkie te moje poczucia nie miały najmniejszego znaczenia. Liczyło się tylko jedno - jak najszybciej opuścić Krainę Niemożebności. Nasza poranna ścieżka niespodziewanie urywała się nad krawędzią głębokiej szczeliny. Nie może być! Zajrzałam beznamiętnie w błękitną czeluść. Rano niczego takiego tu nie było... Ale locha! Cóż, znajdowaliśmy się na lodowcu Giganta, więc i szczeliny muszą tu być gigantyczne. Nawet nie próbowaliśmy jej przeskoczyć. Uprawianie alpinizmu uczy umiejętności akceptacji różnych nieplanowanych zdarzeń… Co zresztą przydaje się na nizinach, gdzie potrzeba kontrolowania niemal każdego aspektu życia stała się już obsesją.

  Rzecz jasna nie zdążyliśmy na ostatnią kolejkę. Przemoknięci do ostatniej nitki dowlekliśmy się w końcu do wypchanego bracią wspinaczkową schroniska Torino i zalegliśmy na wolnym kawałku podłogi. Nie może być, znowu się udało! Ale czy to jest morał?

 

Izabela Gronowska Babicz