Głos

Szczęśliwi ci, którzy urodzili się w górach, albo u ich stóp. Których rodzinny dom skrzypi i trzeszczy, ożywiony porywami halnego, a liście buków albo mgły, albo świerki zasłaniają widok na ciemnozielone regle. Szczęśliwi, którzy nie muszą walczyć o wymarzone miejsce na ziemi, dostali je bowiem w prezencie z okazji urodzin. Szczęśliwi, którzy umieją ten dar docenić.

Słyszę niekiedy od pasjonatów poszarpanej linii horyzontu: szczęściara z ciebie, mieszkasz w Alpach. Też bym tak chciał lecz sytuacja mi nie pozwala. Tak, życie różnie się układa. Ale może to nie tyle sytuacja, co raczej wygoda własna, zależność od pieniędzy, lęk przed porzuceniem znanego? Pytam wtedy, czym jest pasja, to uczucie ekscytacji, szczęścia jakie budzi w nas realizowanie jakiejś bardzo indywidualnej potrzeby. To coś, dzięki czemu człowiek staje się bardziej sobą, ścieżka osobistego rozwoju, dopasowana do konkretnej psychiki, konkretnej duszy. Jak można nie dać jej szansy? Zdarza się, że jej urzeczywistnienie napotyka na potężne bariery, które stanowią swoisty test, sprawdzający siłę charakteru i wewnętrznej motywacji. Jeśli tej siły brak z pasją wygra lenistwo, choroba, niewiara, poczucie obowiązku lub inne jakieś przyczyny. Jednak nigdy nie będzie to zwycięstwo zupełne. Zagłuszona pasja staje się przekleństwem. Potencjał tkwiący w niej nie znika, tylko ulega przekształceniu – moc twórcza niejednokrotnie staje się siłą, prowadzącą do autodestrukcji, tworzącą psychiczne blokady. Dlatego trzeba zrobić wszystko, by pójść za tym głosem, który gdzieś z głębi nas nawołuje do wybrania mniej wydeptanej ścieżki. Nawet jeśli niknie ona w gęstej mgle albo kompletnym mroku. To nic, że pierwsze metry są ledwo widoczne, że momentami przyjdzie iść po omacku od drzewa do drzewa… O ile w grę nie wchodzą zobowiązania względem najbliższych, realizacja pasji, choć wymaga żelaznej wytrwałości, jest możliwa. Bo jest to coś, co jeszcze nie stało się nami, ale już woła do nas ze świata możliwości. To coś, co człowieka kształtuje, rozwija i dopełnia.

Nie jest to tylko czcze gadanie. Porzuciłam kiedyś dla gór wszystko: życie nastolatki, rodzinę, przyjaciół, konie (ojciec miał ośrodek jeździecki). Trzy tygodnie sierpniowe samotnie spędzone w polskich Tatrach wystarczyły, żeby zbuntowanego mieszczucha zmienić w cygana omamionego przez zew przestrzeni. Brak kasy narzucał pewne ograniczenia. Noclegi w kolebach, kosówce, na waleta w Murowańcu, racjonowanie kiełbasy i chińskich zupek miało posmak wolności. Żeby tylko pobyć w nich jeszcze dzień dłużej... Poza górami przestało się cokolwiek liczyć. W końcu jednak musiałam wrócić do Warszawy. Niebawem zaczynał się rok akademicki. Świadomość, że wkrótce stanę się trybikiem systemu, zacznę robić karierę, gromadzić, konsumować choć nie znajduję w tym sensu była jak wyrok skazujący na przymusowe roboty. Nikt nie wiedział, o co mi chodzi, jaka tęsknota, jakie Tatry? Wtedy po raz pierwszy wyraźnie usłyszałam ów głos. I nagle zrozumiałam, że bez tych Tatr nie chcę żyć. Przerażona, biedna Mama powiedziała tylko: twój wybór, ale zabierasz swoje zwierzęta (szczura i psa) i nie licz na sponsoring. Ojciec się wściekł. Wielki plecak z trudem mogłam unieść, szczur wylądował w klatce po papudze, wzięłam psa i wczesną jesienią ruszyliśmy w stronę gór, w podróż, która nie miała się szybko skończyć. Był to czas kontestacji przeciwko sile pieniądza i początek wielu lat zmagań o to, by w życiu iść za głosem wewnętrznym, za tym, który wie. Pierwszych tatrzańskich miesięcy nie zapomnę nigdy. Wdrukowały się one w pamięć jako wzorzec życia pełnego magii. Człowiek jako część Natury. Fizyczny trud, zmaganie w obliczu surowego, bezlitosnego piękna gór. Pierwsze wspinaczki na Granatach. Wędrówka o północy na Zawrat przez środek Czarnego Gąsienicowego stawu, po świeżo uformowanym lodzie. Półdniowe wyprawy w doliny po zakupy. Mroźne poranki w drewnianej chacie, gdy herbata wystająca ze szklanki mobilizowała do porąbania drzewa. Śnieżyce tak wielkie, że dosłownie barykadowały drzwi wejściowe. Prąd był tylko przez parę godzin na dobę. Gronostaj wyjadał z kuchennej szafki serki topione z szynką, moje główne źródło białka (jego chyba też). By związać koniec z końcem statystowałam z końmi ojca w warszawskim Teatrze Wielkim, jeżdżąc tam z Zakopanego nocnymi pociągami. Dla wielu te spartańskie warunki, parafrazując Kunderę, stanowiłyby nieznośną ciężkość bytu. Dla mnie wtedy to był raj.

Kto poznał głód, lodowate zimno, strach, kto poznał ból, ten fizyczny, a także ten, gdy psyche krwawi - wie jak surowi to nauczyciele. Ale dla dusz hardych i upartych, z trudem nabierających mądrości, nie ma lepszej szkoły. Gdyby nie ludzka dobroć krucho byłoby ze mną. Lecz nie żałuję ani minuty. Zyskałam prawdziwych przyjaciół, zostałam przewodnikiem, poszłam na studia, życie ułożyło się lepiej niż mogłabym wymarzyć.
Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tatry zrobiły się zbyt małe. Głos wewnętrzny zaczął jazgotać, nie dało się tego wytrzymać. Stosując najskuteczniejszą ze znanych mi metod (skok na główkę w głębiny przy kiepskiej umiejętności pływania), ruszyłam szukać swojego miejsca w Alpach. Myślałam, że to będzie Francja, więc uczyłam się francuskiego, ale los ma wyrafinowane poczucie humoru. Wylądowałam w Italii, w Courmayeur, po południowej stronie Monte Bianco. To włoska stolica snobizmu, symbol nieziemskich widoków i nieziemskich cen. Początki znów były ciężkie, moim domem na parę miesięcy stał się namiot i stromy las nad miasteczkiem. Praca na ścianie wspinaczkowej, roboty wysokościowe, kelnerzenie w knajpie, prowadzenie kina, przewodnictwo – imałam się różnych zajęć, by móc tam być. Miejsce oswajane powoli, zdobyte rozpaczliwą wytrwałością stawało się coraz bardziej moje. I znów, gdyby nie pomoc dobrych ludzi nic by z tego nie wyszło.

Tak minęły kolejne lata. Uderzenie, siłą przypominające tsunami, przyszło ze strony najmniej spodziewanej. Runęło to, co uważałam za pewnik. Wewnętrzny głos tym razem zabrzmiał przerażająco: czas stąd odejść. Choć nie do końca to rozumiałam, choć oznaczało to ból, porzucenie ideałów, oswojonych perci, modrzewiowych lasów, wielkiej Białej Góry, tego, co pokochałam – uwierzyłam temu głosowi… Uwierzyłam, bo nigdy mnie nie zawiódł.
Przeprowadzka do Niemiec, nauka kolejnego obcego języka, przewartościowanie wszystkich wartości, miasto. Zamieszkałam sto kilometrów od bawarskich Alp. Niby blisko, ale strasznie daleko. Jeździłam tam tak często jak się da, wierząc, że to przejściowy okres. W sezonie przewodnickim prowadziłam trekkingi, ale dla osoby uzależnionej od gór kilka letnich miesięcy to zbyt mało. Gdybym była sama, wiedziałabym co zrobić, ale nie byłam sama. Trudno zmuszać najbliższego człowieka, by rzucił świetną pracę i zaczął żyć nie swoją pasją. Po pewnym czasie uświadomiłam sobie rzecz dziwną: głos wewnętrzny stracił siłę. Pojawiły się pierwsze symptomy przypadłości, trawiącej dużą część wielkomiejskich środowisk: brak motywacji do działania, przygnębienie, apatia. W ramach kompromisu, wynajęliśmy mieszkanie w połowie drogi pomiędzy górami a miastem. Rozwiązanie okazało się połowiczne i bardzo meczące na dłuższą metę.
Umysł racjonalizuje, robi założenia. Przez to na najprostsze pomysły czasem najtrudniej wpaść. Jeśli przyjmiesz aksjomat, że mieszkanie w dwóch miejscach to za droga impreza, to zawsze będzie za droga. Gęsta mgła zasnuła ścieżkę. No i co z tego? Zamiast stać i narzekać, zamiast rozważać warianty podsuwane przez rozum idź po omacku póki się nie przejaśni. Odrzuć wszelkie założenia. Za wyjątkiem tego: sposób zawsze się znajdzie.

Niedługo później trafiła się niezwykła okazja, której nie brałam w ogóle pod uwagę i… nabyliśmy lokum nad wielkim jeziorem, jednym z dziesięciu w okolicy, u stóp strzelistych, alpejskich szczytów. Mieszkamy teraz pół tygodnia w mieście, a drugie pół w górach, w bajkowej krainie króla Ludwika II, niedaleko słynnego zamku Neuschwanstein. Po trzech latach wędrówki wróciłam do domu. Już rozumiem, po co to wszystko było. Głos się nie mylił. Ale to temat na inną opowieść.

Iza Gronowska Gajda